wtorek, 18 listopada 2014

                                                                    


Piekło



 Na przerwie wybiegaliśmy ze szkoły. Robiliśmy rundę wokół ogrodzenia dębu na środku placu przed kościołem, by w jego orbicie nabrać rozpędu i wpaść na plac targowy. Tam rozjeżdżone błoto schło w twarde grudy kolein. Pomiędzy nimi, jak kopczyki kretowin, sterczały kupki końskiego łajna, dopóki nie sprzątnął ich placowy. Rozżarzone słońce nagrzewało plac, tak że parował z niego kwaśny zaduch jarmarcznej uryny. Nieprzyjemna woń unosiła się do pięter budynków oddzielających targowisko od rynku, zanim od Dunajca z rozpędem wpadł świeży powiew wiatru i przegonił smród handlowego poniedziałku. Wbiegaliśmy na rynek. Kocie łby już dawno wyschły z porannej rosy. Musieliśmy jednak uważać, bo zdarzało się, że w spoinach stały jeszcze resztki końskiego moczu.
Przechodziłem wzdłuż domów na rynku, mijałem drzwi z tabliczkami mecenasów, lekarzy i kraty żydowskich sklepów. W ich mrocznych wnętrzach na klienta wyczekiwali właściciele. Już nie stali w drzwiach, jak przed wojną i nie zachęcali przechodzących do kupna. Cofnęli się zastraszeni, opieczętowani sześcioramienną gwiazdą. Na murze okupacyjne obwieszczenie. Brunatne litery groźnie szczerzyły kły, wściekały się, chciały kąsać i gryźć. Z czeluści sieni narożnego domu w żar letniego dnia wpadał chłodny podmuch. Zawsze obawiałem się, że wyjdzie z niej żarłoczny smok. Dudniło tam czasem, przewalało się głucho jakby uporczywa czkawka szarpała trzewiami  potwora, który po chwili wypluwał stamtąd  dębowe beczki.
Wychodziłem na główną ulicę. U jej początku chyliło się kilka drewnianych domów, przeważnie krytych papą. Na narożnym budynku dachówka załamywała się niebezpiecznie i osuwała z dachu. Liczne szopy i dobudówki od strony podwórzy wyglądały jak szalupy przycumowane do statku. Daszki i okapy porośnięte mchem to wznosiły się, to opadały. Płynęły w morzu traw i podwórkowego rumianku. Zagracone ganki, a w nich wykoślawione drzwi otwierały nory nagromadzonego przez lata nieporządku. Na schodach siedziały kobiety. Świdrowały mnie ciemnymi oczami. Nie mogłem wytrzymać ich wzroku, spuszczałem oczy, a one patrzyły na moją jasną czuprynę. Skaranie boskie z tymi moimi włosami. Zanim jeszcze poszedłem do szkoły, już przezywali mnie Białas. Ksiądz bezbłędnie rozpoznawał mnie wśród ciemnowłosych chłopców, kiedy kradliśmy mu w sadzie malinówki. Nawet pomiędzy drzewami byłem widoczny z daleka, jakbym niósł nad sobą latarnię. Klęczałem potem w kącie, bo nie chciałem wydać kolegów. Odprowadzały mnie wzrokiem te żydowskie kobiety i dzieci patrzące przez brudne szyby niskich okien.
Dopiero nieco dalej zaczynały się murowane domy bogatszych Żydów. Przebiegałem skrzyżowanie na ukos, na wprost kościoła żegnałem się pobożnie i wpadałem do szkoły. W drzwiach czekał surowy belfer i każdemu wymierzał razy drewnianą linijką, aż dłoń zapalała się żywym płomieniem bólu. Ale to na nic. Gdy na rynku coś się działo, wymykaliśmy się ze szkoły.
Karabinowe wystrzały głuchym trzaskiem przerwały szmerliwą nudę lekcji. Litery z wyrazów wypisanych kredą na tablicy zaczęły spadać, osuwać się do drugiej linijki. Niektóre przekręciły się do góry nogami i już nie mogliśmy za żadne skarby odczytać znaczenia słów. Nauczycielka stanęła zatrwożona, nagły skurcz przebiegł jej po twarzy i zaczęła głośniej mówić, chodzić wzdłuż ławek, by zagłuszyć odgłosy wydarzeń. My wytężyliśmy słuch, patrzyliśmy w okna i nie mogliśmy doczekać się przerwy, by pobiec i zobaczyć, co się stało. Równo z dzwonkiem wypadliśmy na dwór. Pędziliśmy w kierunku gestykulujących ludzi przed domem Chaskela Appla. Oni - zatrwożeni, bezradni, ale pełni ciekawości, roztrząsali to zdarzenie. Ci, którzy przyszli później, pytali o szczegóły. Ktoś mówił, że niemieccy żandarmi zastrzelili Appla, gdy porcjował cynamon. Osunął się na podłogę, tarasując drzwi do pokoju, w którym była jego córka Miriam. Podobno wyskoczyła przez okno i biegła w dół podwórza na poletko kukurydzy. Tam ją zastrzelił gestapowiec. Rozwścieczony żandarm wpadł do sąsiedniego domu. W izbie leżał chory Żyd. Gestapowiec strzelił mu w głowę i pobiegł za innymi chwytać dwóch synów Chaskela Appla w zaroślach  za cegielnią Kurkowskiego.
Przecisnąłem się do sieni domu Appla. Pachniało przyprawami, które wypełniały wnętrze jakąś dziwną korzenną  wonią. Tyle tylko zapamiętałem, bo czyjeś mocne ręce za kołnierz wyciągnęły mnie na zewnątrz. Wtedy wszedłem za kolegami do domu Cymmera. W niskiej izbie na łóżku leżał stary Żyd. Jakby spał, tylko ta mała dziura w jego czole. Przeszył mnie chłód. I ta dziwna cisza. Coś niedookreślonego unosiło się w izbie. Jakby dym z paleniska uchodził, sadowił się pod sufitem, to znów spływał do podłogi. Stawał, przechadzał się, przenikał sprzęty, przybierał kształt ludzkiej postaci, ale nie miał twarzy, tylko sino-żółta plama wyginała się w grymasach i minach przedziwnych. Cofnąłem się przerażony, nagle od stołu samo odsunęło się krzesło, a ciało astralne usiadło na nim, przybierając kształt mnicha. Ktoś wszedł. Promienie słońca wpadły przez otwarte drzwi i pokroiły mrok izby  błyszczącymi strunami jak nożem. Po drugiej stronie stołu zobaczyłem Cymmera. Przecież nie może tu siedzieć? Przecież leży w łóżku bez życia – pomyślałem. A jednak był. Klingi światła, jak błyskawice przecinały go na wylot. Po chwili śmierć zawinęła go w swój ciemny habit i zaraz wyszli oboje.
Spojrzałem na łóżko. Dalej na nim był stary Żyd. Miał długie siwe włosy, a rozłożysta broda przykrywała mu całą pierś. Ręce miał położone wzdłuż ciała, otwarte dłonie skierowane w górę. Moi koledzy stali struchleli, milczący z oczami wybałuszonymi, zadziwieni tym wszystkim. Śmierć. Jeszcze ją było czuć, jakby dalej siedziała za stołem. Mój ojciec zmarł, gdy miałem dwa lata, ale tak świadomie nigdy jeszcze nie widziałem czyjejś śmierci aż do tego dnia. Gdy patrzyłem na twarz Cymera, przypomniały mi się obrazki z katechizmu przedstawiające Stwórcę. Zabili Boga? – zamigotało mi w głowie. Potem ktoś nas przegonił.
Wróciliśmy do szkoły. Już nie biegliśmy. Nauczyciel na nas nie czekał z linijką w drzwiach. Powiedział tylko, że jest niebezpiecznie chodzić po mieście, gdy dzieją się takie rzeczy i prosił nas, żeby na przerwach ze szkoły nie wychodzić.    
Coś wisiało w powietrzu, schodziło do ziemi i czaiło się za rogiem każdego budynku. Więcej niemieckich żandarmów, a zwłaszcza przyjazd gestapowca Rommelmanna z Tarnowa zawsze zwiastował tragedię. Ten zwyrodnialec wpadał na kilka dni, brał kwaterę u notariusza Kszysztofowicza i wtedy na ulicy Kolejowej warta ustawiała rogatki. Żandarmi sprawdzali wszystkich przejeżdżających ulicą w stronę stacji. Dzieci nikt nie kontrolował, ale do szkoły mało kto szedł tamtędy. Ja skręcałem za budynkiem doktora Rąpały i  przechodziłem obok domów Kurkowskiego, mijając posterunek. Udzielał mi się niepokój miasta . Szerzej otwierały mi się oczy i widziałem w ludziach strach.
Mieszkańcy zamierali w bezradnym oczekiwaniu na coś niedobrego. Nieszczęście zbliżało się jak gradowa chmura, jak wichura. Trwożliwość ogarniała ludzi i czuć było przerażenie spotęgowane uczuciem bezsilności. Bo kto zatrzyma czarne obłoki ciężkie od grozy, obłaskawi błyskawice, pochwyci wicher? Kto nie musiał, nie szedł do sklepu. I targ był skromniejszy w takie dni, mijał szybko, bez zbędnych ceregieli. Kto nie był wezwany, nie udawał się do Urzędu Gminy, a wezwany truchlał, żegnał się z rodziną, jakby tam czekała na niego szubienica. W gminie urzędnicy też strachem podszyci, bo przecież nikt nie wiedział, co takiemu bandycie do łba strzeli. Widziałem, jak po Żabnie ze śmiercią chodził pod rękę, z trupią czaszką na czapce. Ta śmierć jemu była tylko posłuszna, na jego skinienie tańczyła wokoło, podskakiwała, kosą wywijała kostucha okrutna. Na kogo Rommelmann popatrzył groźnie, już ją szczuł. Biedak malał, zapadał się w sobie i do mysiej dziury by się schował, by wyrwać się z jej szponów, bo wtedy to nie gestapowiec do Żabna przyjeżdżał, a sama śmierć w całun okryta. Upominała mnie mama, bym uważał, a zwłaszcza, gdy coś się będzie działo, poskromił swoją ciekawość.
Któregoś wrześniowego przedpołudnia nie poszedłem do szkoły. Odwołano lekcje, bo w klasach przez kilka dni mieli kwaterować niemieccy żandarmi.
Wyszedłem na podwórze. Cichutko siąpił drobny deszcz. Głuszył odgłosy miasteczka. Już od kilku dni zanosiło się na zmianę pogody. Ostatnie dni były rześkie, pełne słońca poprzeplatane osnową babiego lata. Poranna mgła opadała rosą na trawy i liście. Perlił się świat, dopóki nie wyparowała wilgoć. Słońce zachodziło coraz bardziej pomarańczową łuną za pagórki tuż za Wisłą. Rankiem, szare  jak zgrzebne płótno chmury przesłoniły niebo i żaden podmuch wiatru ich nie przeganiał. Szeleściło dookoła od drobnych kropli spadających na drzewa, dachy i ziemię.
Spuściłem z łańcucha psa. Biegł obok mnie, szczekał wesoło. Wyrywał się w ogrody, ale przywoływałem go i posłusznie wracał. Był to kundel o sierści koloru słomy, z brązową łatką na lewym oku i uchu, jakby ktoś w to miejsce przyfastrygował kawałek sukna. Miał zaledwie dwa lata. Brat przyniósł go jako kilkutygodniowego szczeniaka od kolegi. Ta brązowa łatka zwróciła jego uwagę, że niby to takie rzadko spotykane, stad też jego imię -  Łatka. Może ono gramatycznie do psa nie pasowało, bo to tak jakby na chłopa mówić Kowalska, ale mama powiedziała, że różne są nazwiska, a Łatek wołać  tak jakoś dziwnie. Takiego słowa nie ma. Jest Łata, mieszka nawet na sąsiedniej ulicy, ale jakże psa nazwiskiem ludzkim wołać? Chociaż ludzie czasem od wilków są gorsi, pies musi mieć psie imię, a że mały jest, to i zdrobniale do niego trzeba. Tak więc Łatka został, choć czasem Łatek też mu mówiłem i rozumiał, i ogonem merdał.
Kiedy minęliśmy stodołę, krowa Jagoda swój ogromny łeb odwróciła w naszą stronę, łypnęła wielkim okiem. Dostrzegłem w jej źrenicy siebie powiększonego. Cofnąłem się, ona schyliła głowę i dalej skubała trawę. Klucz dzikich gęsi zwielokrotnionym gęganiem otwierał południowe izby nieba. Zadarłem głowę i odprowadzałem je wzrokiem, aż zniknęły daleko. Łatka zaczął  niespokojnie ujadać i biegł na koniec łąki. Nie było już w tym szczekaniu słychać żadnej radości, zabawy i dokazywania. Spojrzałem za nim i wtedy zobaczyłem idących ludzi. Szli powoli za ogrodami naszych zabudowań polną drogą biegnącą od ulicy Tarnowskiej aż do kolejowej stacji. Stałem i patrzyłem zdziwiony, że nie śpiewają pieśni maryjnych, bo skojarzyłem ten pochód z odporyszowską pielgrzymką. Dochodził mnie tylko głuchy odgłos ich kroków, szmery rozmów, wśród nich płacz dziecka wwiercał się w deszczowe niebo. Łatka szczekał dalej, a ja wpatrywałem się w tę procesję.
Przed kolumną pieszych jechał na motocyklu kosmaty pająk. Spod hełmu błyskał czarnymi wyłupiastymi oczami. Jednymi odnóżami wspierał się na kierownicy, a w drugich trzymał karabin maszynowy. Cztery pary nóg obutych w wysokie oficerki opierał na podnóżkach. Motocykl błyszczał metalicznie, warczał i kołysał się na wyboistej drodze. W przyczepie przypiętej do motoru podskakiwał kogut. Rozpościerał skrzydła i piał w niebogłosy. Zadzierał dziób ponad ogromnymi wolami. Małą głowę na tyczkowatej szyi zwieńczała korona krwistego grzebienia.
Procesja szła powoli. Ludzie zmęczeni, zrezygnowani, ze zgaszonymi od smutku twarzami. Szli krok za krokiem. Wszyscy coś nieśli, jakieś toboły, walizki, teczki, siedmioramienne menory. Paliły się w nich płomyki, choć nie wszystkie, pewnie gasił je deszcz. Młodzi chłopcy ściskali pełne naręcza pergaminowych zwojów z Chederu. Jakiś Żyd w długim płaszczu dźwigał posążek lwa, obok inny na ramieniu wspierał gwiazdę Dawida. Kobiety niosły wiązanki lilii i gałęzie palm. Starzec z siwą brodą nabożnie dzierżył wielką księgę Talmudu. Sędziwy rabin trzymał rulon Tory. Inny uginał się pod ciężarem dzbana. Dwóch starców taszczyło wielostrunną harfę. Potykali się, trącali struny i  wtedy dźwięki instrumentu potargały ten szum na strzępy. Nie mogłem zebrać ich w żadną melodię. Rwała się, wybuchała basem, to znów, jak świst karabinowej kuli, cięła przestrzeń albo gasła nagle jak pisk przestraszonej myszy. A może to co słyszałem było tylko w mojej głowie? Dziwny sen? Przywidzenie? Nie, bo przecież polną drogą podążali ludzie. Stare kobiety  chanukowymi świecznikami oświetlały drogę tym, którzy zamykali pochód. Szło kilku starozakonnych, a każdy z nich niósł na swoich plecach macewę. Pochylali się aż do ziemi, jakby tuż pod nogami chcieli znaleźć swój grób. Obok brązowo – szare wilczury szły na dwóch łapach z karabinami i bagnetami na sztorc. Spod niemieckich hełmów wystawały im szpiczaste uszy. Szczekali, warczeli  groźnie w języku niezrozumiałym i poganiali tych z macewami. Starcom osuwały się kamienne płyty z pleców, przechylały na boki i wtedy mogłem na nich dostrzec kliny hebrajskich liter i wyryte symbole  żydowskiej wiary.
Łatka przestał szczekać, ja stałem zaciekawiony, poruszony dziwnym widokiem. Patrzyłem, słuchałem jęków harfy i ludzi. Nagle jakiś lament zagłuszył wszystko, zgasło płomyki  menory i harfa z rzężeniem osunęła się do przydrożnego rowu, a starozakonni padli przygnieceni ciężarem grobowych płyt. Wyciągnąłem rękę, chciałem pomóc, lecz biała pomroka zasnuła widok. Jeszcze słychać było tylko milknący warkot motocykla i groźne szczekanie wilczurów, a z kłębów mgły wyłaniały się włochate odnóża pająka. Po chwili wszystko znikło.
Wracaliśmy do domu. Po drodze zbierałem grzyby. Świeże pieczarki, co tylko wyskoczyły z poszycia traw. Miały różowe podbicie kapeluszy. Łatka podbiegał do każdego grzyba, jakby to on je znajdował. Może po trosze tak było, bo zanim ja z wysokości swoich dziewięciu lat zobaczyłem biały punkcik w zieloności łąki, pies już tam był. Upychałem grzyby w zanadrze. Ziębiły mnie i moczyły koszulę. Wróciłem z Łatką na podwórze. Ucieszony, że będzie smaczny sos z pieczarek, w kuchni wysypałem je na stół. Były czarne. Wychodziły z nich całe roje robaków, tylko purchawki świeciły bezczelnie zdrową białością.
- Coś ty chłopak przyniósł ? - mama spytała z wyrzutem. – Posprzątaj to szybko, bo się robactwo po całej izbie rozlezie!
Sprzątałem.
- A tam drogą za stodołami wilczury prowadziły Żydów do kolejowej stacji – rzuciłem mimochodem.
Mama spojrzała wymownie na krzyż Pana Jezusa i dalej skrobała ziemniaki.
Wieczorem brat opowiadał, że Niemcy zlikwidowali getto w Żabnie. Kilkuset Żydów wywieziono samochodami do Dąbrowy Tarnowskiej i Tarnowa, a kilkudziesięciu zaprowadzono do pomieszczeń tartaku Jaśkiewicza naprzeciw kolejowej stacji. Tam ich przetrzymano, aż wieczorem nadjechał pociąg z Dąbrowy Tarnowskiej. Wsadzono wszystkich do towarowych wagonów i powieziono w stronę Tarnowa. W getcie pozostało tylko kilkunastu Żydów ze służby porządkowej.
Minął tydzień, może dwa, szedłem drogą obok żydowskich zabudowań od strony podwórzy. Jakieś nędzne przybudówki, podparte dachy. W niektórych domach, tych drewnianych tuż od ulicy Tarnowskiej, drzwi były otwarte na oścież i w oknach. wybite szyby. Na podwórkach walały się jakieś miednice, krzesła, rozdarty siennik i sterty rupieci. Przy płotach kępy łopianu rozsiadły się w szerokich spódnicach. I nigdzie żywej duszy, jakby wszyscy bawili się w chowanego. Jednak pod dachami zielonych liści znalazł sobie miejsce inny świat. Byłem w nim nieraz. Odsłaniał mi swoje tajemnice. W zielonym mroku nasłuchiwałem odgłosów, szmerów. Patrzyłem w obrazy, które malowała moja wyobraźnia.
Teraz przyglądam się mu schowany za płotem. Widzę  ludzi, ich domy, ulice, całe miasto. Krzątają się wokół swoich spraw. Nie ma kosmatego pająka. Śmierć, inaczej niż zwykle nie usypia człowieka, ale budzi każde stworzenie do życia. Starcy przychodzą ze śmierci i żyją, z dnia na dzień młodniejąc, aż stają się dziećmi w plecionych kołyskach. Ich wnuki i dzieci są od nich starsze. W tym świecie pod liśćmi łopianu czas cofa się. Jest to naturalne, bo innego czasu tam nie znają, więc śmierć to początek wszystkiego. Wyobrażałem sobie taki świat pod naszym słońcem, pod kocem z puszystych liści wielkich łopuchów.
Nagle obok coś zaszeleściło, stuknęło i wszystko prysło w mojej głowie. Znowu patrzyłem na opuszczone budynki niedawnego getta, ogrodzone jeszcze kolczastym drutem. Nieco dalej na podwórzu murowanego  domu dwóch żandarmów stało odwróconych tyłem do drogi. Szedłem powoli i patrzyłem w ich stronę. Dwóch Żydów kopało dół. Zawodzili, prosząco jęczeli i wychylając się z tego dołu, próbowali objąć rękami żandarmów za nogi. Ci odpychali ich długimi lufami karabinów i kazali kopać szybciej. Minąłem ich  może o trzydzieści kroków. Nie wiem, co myślałem, czy coś dochodziło do mnie zza kolczastego drutu, który oddzielał tamte resztki getta od naszego świata. Szedłem ścieżką za kuźnią Dydyńskiego. Obok rosło kilka drzew. Skusiły mnie czerwone jabłka. Patrzyłem w górę, niezdecydowany, które by zerwać. I wtedy powietrze rozdarły dwa wystrzały. Z gałęzi drzew zerwały się czarne ptaki i uleciały w niebo. Przystanąłem, spojrzałem za siebie. I nawet nie wiem, czy wtedy zrozumiałem, że ci Żydzi sobie ten dół kopali.
Wśród drzew jakiś ruch. Pomiędzy pniami jabłoni przebiegł ktoś skulony i ukrył się za krzakami mirabelek. Przestraszyłem się. Serce waliło mi jak młotem i podchodziło do gardła, jakby chciało się wyrwać i ulecieć jak te czarne ptaki. Stałem dalej. Z gęstwiny gałęzi patrzyło na mnie dwoje oczu. Nie wiem, dlaczego podszedłem bliżej. Był tam Dawid Keiner. Patrzył na mnie wystraszony, niepewny, a przecież był starszy ode mnie. Miał chyba siedemnaście lat. Po chwili odszedł w stronę pól.
Znałem go. Ukrywał się u ludzi, raz tu, raz tam. Spał po stodołach i szopach. Długo jego schronieniem przed zimnem i deszczem była komórka u Lasockiej. Starał się ludziom odwdzięczyć za przygarnięcie na kilka dni. Rąbał drewno, nosił wodę. W oczy żandarmom nie wchodził, choć oni wiedzieli, że w mieście się ukrywa. Uciekł z getta. Wydostać się stamtąd nie było trudno, wystarczyło tylko tuż za starymi szopami niepostrzeżenie przejść pomiędzy kolczastymi drutami rozciągniętymi na sosnowych żerdziach. Tak niektórzy przechodzili, by zdobyć coś do jedzenia, a kiedy pewnego dnia jednego Żyda zastrzelili, inni bali się z getta wychodzić. Różni handlarze przychodzili wtedy. Przemykali się obładowani żywnością tuż za kuźnią Dydyńskiego w okolice żydowskiego domu modlitwy i dalej od strony podwórzy przekraczali granicę getta, a wracali z zapłatą. Dawid już do getta nie wrócił, ale też daleko nie uciekł. Został w mieście, a jeżeli gdzieś dalej odchodził, do Otfinowa czy Siedliszowic, zawsze do Żabna wracał. Tu przecież znał każdy kąt i ludzi. Jednak bał się, ciągle chyłkiem przebiegał pomiędzy domami. Kaszkiet miał naciągnięty mocno na głowę, nie chciał go chyba zgubić albo krył pod jego daszkiem swoją żydowską twarz?
Wróciłem do domu. Po podwórzu biegał Łatka. Przywitał mnie podwójnym szczeknięciem. Pogłaskałem go po grzbiecie i podrapałem za uchem. Pies położył się na plecach, chciał się bawić, machał w powietrzu nogami i gryzł delikatnie moje ręce.
Potem już przyszła zima. Świat się zmienił. Bure błoto, szare płoty, dachy budynków i nagie gałęzie drzew przykrył śnieg. Co kilka dni kładł się ponową na koleiny wozów i sań. Tak ładnie jest chyba w niebie. Anioły latały w pióropuszach jasnych skrzydeł, siadały na kalenicy dachów, a co znalazły jeszcze brudnego, malowały na biało. Śnieg różową poświatą odbijał niskie słońce, zaś nocą przybierał barwę srebra. Miasteczko jakby spało pod pierzyną śnieżnego puchu, tylko czasem słychać było dzwonki sań i szczeknięcie psa. Łatka patrzył w niebo, wodził oczami za lotem aniołów. Ruch większy zrobił się też w kuźni, bo przyprowadzali konie do podkucia na ostro.
Wychodziłem z Łatką w ogrody. Szliśmy polami aż do pierwszych domów w Łęgu lub w Niedomicach. Śnieg skrzył się w słońcu. Cienie wierzb i głogów barwiły go na niebiesko tak, że ta część wyglądała jak toń oceanu. Wyobrażałem sobie, że te skiby okryte kocem zmrożonego śniegu to morskie fale, a czasem nagi skrawek czarnej ziemi, to łopata żarłocznego rekina. Łatka wypłoszył czasem zająca spod miedzy czy krzaków łoziny lub głogów. Biegł za nim, gonił go, ale cienka warstwa zmarzliny łamała się pod nim. Zapadał się w śniegu po brzuch, więc zasapany wracał do mnie ze spuszczonym łbem i wywieszonym jęzorem. Pewno się wstydził, że szarak pokazał mu omyk. Po chwili już węszył, czegoś szukał. Na śniegu, jak ściegi wyszywane na płótnie, biegły tropy kuropatw. Chyba były blisko, bo Łatka zastrzygł uszami, postawił ogon i nadsłuchiwał, łapał zapach. Z kępy suchych traw wyleciały w niebo kuropatwy jak grudy ziemi. Pies wyskoczył w górę, usiłował złapać jedną łapami. Odleciały, a on zapadł się w śnieg. Wygramolił się i oniemiały rozglądał się wokół, kręcąc za własnym ogonem. Roześmiałem się i podrapałem go za brązowym uchem. I dalej wchodziliśmy w bezkres białej połaci równiny z rzędami rosochatych wierzb, strzegących czarnymi jamami po wybranych próchnie, tajemnicy polnej drogi. Wpatrywałem się w otwarte brzuchy wierzb. Wychodziły stamtąd ręce o długich palcach uzbrojonych w szpony, chciały mnie złapać i połknąć jak wieloryb biblijnego Jonasza. Gałęzie szumiały, nachylały się do mnie, syczały jak żmije jadowite. Łatka zaczynał niespokojnie szczekać i jeżyć sierść. Wołałem go, oddalaliśmy się co prędzej od tych miejsc strachliwych. Wracaliśmy do domu.
Nigdy nie brałem go ze sobą do miasta. Biegał po podwórku. Dzień i noc na karonce. Może bym go z łańcucha spuścił na kilka godzin, ale nie pozwalała mama. Łatka od małego był niepokorny. Gdy jeszcze nie był wiązany, szukał dziury w płocie i zawsze ją znalazł. Wracał po kilku godzinach i kładł się pod okapem kuźni. Nigdy nie szczekał na sąsiadów i tych, którzy przychodzili z końmi lub inną robotą do kuźni. Usuwał się wtedy spod kuźni i szedł pod ganek stodoły. Wtedy też myszkował po sąsiekach w poszukiwaniu kurzych jaj. Gdy tylko kura gdakaniem oznajmiła, że zniosła jajko, Łatka energicznie wstawał i szedł do stodoły. Mama później znajdowała tylko skorupki w kurzym gnieździe. Bolkowi kazała zastawić żelaza na kunę. On zwlekał, więc szła do stodoły, jak tylko usłyszała gdakanie. Wtedy przyłapała Łatkę na gorącym uczynku. Zębami rozbijał jajko i chłeptał je ze smakiem. Od tej pory był wiązany. Brat przytwierdził drut od słupa stodoły  aż do jesionu przy wjeździe na podwórze. Łatka dreptał swoją ścieżkę. Koniczyna i rumianek w tym miejscu już nigdy nie kwitły. Zawsze były stłamszone i przydeptane. Przybiegał do wrót ogrodzenia, gdy tylko usłyszał skrzypienie wozu, klaskanie kopyt w ubitym śniegu. Czasem szczekał tak na przywitanie lub dla porządku i patrzył za odjeżdżającym. Kładł się przy płocie lub wracał na swoje leże. Mundurowe osoby wyczuwał z zadziwiająca precyzją i już nie biegł  normalnie, i nie szczekał tak dla porządku, ale rwał do drogi jak oszalały. Z drutu sypały się iskry. Zamieniał się wtedy w prehistorycznego potwora, legendarnego gada plującego ogniem i jeżył się dziesiątkami kolców. Zanim nadjechali żandarmi samochodem, czy granatowy policjant na rowerze, on kilkoma susami dobiegał do płotu. Koniec łańcucha zatrzymywał go gwałtownie w tym biegu, aż wylatywał w górę i spadał o kilka kroków wstecz. Ujadał tak hałaśliwie, że patrzyliśmy w okno ciekawi, co się dzieje. Brat sprzed kuźni, przywoływał go do porządku, uspokajał, ale to nic nie dało. Żandarmi nawet nie zwrócili uwagi zajęci rozmową i zagłuszeni silnikiem samochodu. Tymczasem granatowi policjanci patrzyli złowrogo i zaciskali szczęki. Pies szczekał tak długo, aż ochrypł, potem już tylko charczał ośliniony. Szedłem do niego, trzymałem go, bo dalej się wyrywał, mimo że mundurowi już przejechali i psy z dalszych domów ich witały. Mówiłem do niego, on się uspokajał, łagodniał. Łuska sierści miękła, znów robiła się ciepła i miła w dotyku. Wracał na swoje miejsce i pił wodę łapczywie, a w zimie jadł śnieg.
Zawsze tak reagował na żandarmów i policjantów. Nawet woźnego z gminy, który najpierw bębnieniem przywoływał do płotów mieszkańców, by im obwieścić jakieś rozporządzenie, nieprzyjaźnie obszczekiwał. Może wyczuwał w nim zapachy psów z całego miasteczka?
Nie wiem, czy Łatka tym swoim zachowaniem, co tylko na żandarmów zęby  szczerzył, a do innych merdał ogonem, był dobrym stróżem naszego gospodarstwa? Może wyczuwał zamiary i naturę człowieka? Kiedyś znów zaczął szczekać agresywnie i podbiegł do furtki. Jeszcze nic nie było słychać, ale on już swoimi zmysłami wyczuwał żandarmów i słyszał ich szczekliwą mowę. Wyszedłem za nim, by go od furtki odciągnąć i wtedy zobaczyłem jak mój brat chwyta za rękę Dawida Keinera i z drogi wciąga go za ogromnego jesionu i w zarośla za rowem. Od strony rynku już słychać było warkot samochodu. Wiem, że od tego dnia Dawid spał czasem w naszej stodole, bo znajdywałem wygniecione miejsce w sianie.
Wracaliśmy raz z polnej przechadzki i zauważyłem w śniegu ślady prowadzące do naszych zabudowań od strony ogrodów. Przy winklu stodoły nagle się urywały. Odchyliłem deskę, pierwszy wbiegł Łatka, szczeknął dwa razy na przywitanie. Ja ruszyłem za nim. W jamie wygrzebanej w stercie siana leżał Dawid Keiner. W dłoni trzymał kromkę chleba i patrzył przelękniony na mnie. Łatka tulił się do niego i lizał mu dłonie. Zdziwiłem się, ale pomyślałem, że pewnie od dawna są w dobrej komitywie. Zawołałem psa i wtedy Dawid powiedział do mnie błagalnym głosem:
- Nie mów o mnie nikomu. 
Lubiłem zimę nie tylko dlatego, że mogłem iść z psem w pola, ale że z kolegami umawiałem się w szkole na popołudniowe dokazywanie na sankach w Piekle. Tak nazywaliśmy głęboki pewnie na dziesięć metrów dół po wybranej ziemi. Jeszcze przed wiekami, kiedy miasto siedziało na lekkim wzniesieniu, a stanowiło je tylko kilkadziesiąt budynków w rynku i obok kościoła, ta część miasta była na uboczu. Podczas jakiejś zarazy grzebano tam zmarłych. Z pola brano ziemię i przysypywano nią ciała. Tak mówili starsi. Po wybranej ziemi został dół, a obok urósł kurhan.
Ciągnęliśmy za sobą sanki i mijaliśmy stożek zbiorowej mogiły z dawnych lat. Dalej było Piekło. Pewnie dlatego tak nazwane, że jeszcze parę sztychów i dokopaliby się ludzie do piekła. Może czuli już jakieś opary siarki i wyziewy topionej smoły. A zawsze tam cieplej było, bo bliżej wnętrza ziemi. To nic, że nieco dalej o kilkadziesiąt kroków już zaczynał się cmentarz katolicki. Piekło było po drodze. Może tak ludzie nazwali, żeby było jak w pacierzu „Wstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał” i Piekło miało być nadzieją na zmartwychwstanie zmarłych? Nie wiem. Tak sobie myślałem i zjeżdżałem po stromej skarpie do Piekła aż na samo dno. Dół był własnością miasta, ale nawet w czasie wojny żaden Cerber nie pilnował tego miejsca. Zjeżdżaliśmy i te kilka sekund radości kończyło się nagłym wbiciem przodu sanek w dno, aż spod warstwy śniegu w górę bryzgały grudy piachu. Śmialiśmy się radośnie, a wojna była gdzieś obok nas z całym swoim złem.
Potem już przeszła wiosna i wczesne lato zapachniało kwiatem lipy. Idąc ulicą, lubiłem słychać tego szumu pszczelego roju. Zieloność liści, pręciki kwiecia obsypane żółtym pyłkiem otulały mnie zapachem miodu. Czułem się jak w ulu pełnym nektaru i słodyczy. W taki dzień wracałem z rynku do domu. Drogę w kilku susach przeskoczył niemiecki żandarm z karabinem gotowym do strzału. Przystanąłem, zaciekawiony, co się dzieje. Żandarm pobiegł wzdłuż płotu i zniknął za winklem stodoły. W kierunku ogrodów ktoś uciekał. Poznałem go, był to Dawid Keiner. Z łanu żyta wyszedł mu naprzeciw drugi Niemiec. Dawid stanął, zdjął z głowy czapkę i trzymał ją w dłoni. Wyprostował się. Uciekaj! Uciekaj! - krzyczałem bezgłośnie. Ruszył w bok, jeszcze kilka kroków, może doskoczyłby do drogi i potem zasłoniłyby go budynki, i pewnie uszedłby z życiem, ale ten żandarm przy stodole przymierzył z odległości kilkudziesięciu kroków i Dawid padł tuż nad rowem.
Zbliżyłem się. Jeszcze żył. Kaszkiet przyciskał do piersi. Spod niej ciekła krew, jeszcze pulsowała. Nagle targnęło nim, butami zarył ziemię i zgasło w nim życie. Jego twarz jaśniała, bladła. Oczy miał otwarte szeroko, jakby patrzył w niebo. Nie było już w nich tej ciągłej trwogi. Jaśniały pod czupryną czarnych włosów. Grymas bólu na jego ustach załagodził się w spokojny uśmiech.
Biały namiot otulił jego ciało i Dawid w nim unosił się do góry. Zadarłem głowę. Z jasnego obłoku wyłaniał się pochód. Szli ludzie weseli. Mężczyźni tańczyli żydowski taniec. Ktoś grał na harfie. Roześmiane kobiety patrzyły zadowolone. Dzieci pląsały i dokazywały po dziecinnemu beztroskie, a szczęśliwi starcy kościstymi dłońmi czesali długie brody.
Hirsch Cymmer podobny do Pana Boga niósł księgę Dawidowych psalmów. Uśmiechał się do mnie przyjaźnie i szeptał: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego…”. Paliły się jasnymi płomykami menory i świeczniki chanukowe. Inni nieśli wszystkie swoje żydowskie symbole. Nad nimi świeciła szczerozłota gwiazda Dawida. Już im nie ciążyły te dzbany i misy, i wielkie księgi ani odlane w brązie pelikany, gołębie, lwy, jelenie, korony, ani zwoje świętej Tory nawinięte na mahoniowych wałkach, ani nawet kamienne tablice dekalogu i płyty nagrobnych macew. Śpiewał chór kantorów i grała klezmerska muzyka, a młodzi chłopcy tańczyli radośnie wokoło, trzymając się za ramiona. Tak szli w chmurze obłoku ku Ziemi Obiecanej, a Dawid podążał za nim. Jakaś kobieta i mężczyzna wyszli mu na spotkanie. Ona zapaliła lampkę w świeczniku menory, a on na głowę ubrał mu koronę. Zanim biały obłok skrył ten radosny orszak, w oddali błysnęły mury Jeruzalem. Jeszcze słyszałem śmiech, dźwięki harfy i wtórujące im skrzypce, i przysiągłbym, że usłyszałem również szczeknięcie Łatki, takie podwójne, na przywitanie.
Straciłem przytomność. Przykrył mnie czarny całun. Pełzły do mnie węże, ziębiły mnie swoim oślizgłym ciałem i napełniały strachem. Zamarłem w trwodze tak wielkiej, że nie mogłem się ruszyć. Czarne pijawki przyssały się i zaczęły wysysać mi białka oczu. Tłuste ślimaki i glisty wchodziły mi do nosa i uszu. Jeszcze tylko zaciskałem zęby, by nie krzyczeć, nawet wtedy, gdy ogromny wilczur doskoczył do mnie i kąsał mi nogi. Naraz wilczur odszedł, siadł naprzeciw i szczerzył kły, buchał parą, i toczył krwawą pianę, bo ze stropu ciemnych chmur, na linie grubszej od tej, co trzyma prom na Dunajcu, zsunął się do mnie ogromny pająk. W moich jasnych włosach uwił sobie gniazdo i włochatymi mackami wyrywał mi z oczu nabrzmiałe pijawki, i z nosa wyciągał mi wstrętne ślimaki. Pożerał je i rozrastał się, aż ja stałem się mały. I wtedy otworzył się pode mną wielki dół. Spadałem. Myślałem, że to Piekło, ale nie, bo nie było ani śniegu, ani nie zjeżdżaliśmy na sankach. Na dnie leżał Łatka. Zabity kilka miesięcy wcześniej przez granatowego policjanta, gdy urwał się z obroży i pobiegł za nim. Ujadał i łapał go za cholewę oficerek. Policjant zatrzymał się, zdjął z pleców karabin i przyłożył Łatce do łba. On odskoczył w bok i schwycił lufę zębami. Padł strzał. Rozerwało Łatce szczękę, zawisła jak urwana podeszwa starego buta. Jeszcze chciał szczekać, ale już tylko charczał i wtedy żandarm przetracił mu kręgosłup. Pies biegał w kółko i skamlał. Wybiegłem, wziąłem go na ręce i zanim doszedłem do domu, Łatka skonał. Brat za stodołą wykopał dół i tam go pochowaliśmy. Chciałem płakać, ale nie mogłem. Nawet nie zakiełkowała we mnie żałość. Usiłowałem sobie przypomnieć nasze wspólne zabawy, jego szczekanie; to radosne i to złowrogie ujadanie. Nic. Pustka jakaś w mojej pamięci, czarna dziura. Przestraszyłem się, że tak już zostanie, że Łatka odszedł i jest tak, jakby go nigdy nie było. Dopiero po kilku dniach zaczął do mnie przychodzić. Odwiedzał mnie. Znowu głaskałem mu sierść koloru słomy, drapałem za brązowym uchem i wtedy po nim zapłakałem.
Pomyślałem, że umarłem i już leżę w ciemnym grobie i płaczą nade mną. Ale skoro myślę, to chyba jeszcze żyję? – zamigotało mi w głowie. Otworzyłem oczy. Leżałem w rowie. Nade mną  szumiał rój pszczół, brzęczało jednostajnym rytmem ich pracy i wibrowało powietrze pełne lipowej woni. Przez gałęzie i liście drzew sączyły się sople słonecznego światła, to znów migotały pocięte na cętki. Spuściłem wzrok. Przy drzewie stało dwóch niemieckich żandarmów. Odwróciłem głowę. Obok leżało ciało martwego Dawida Keinera. Krew rozlana szeroko na jego piersiach już krzepła.
                                                                                                
                                                                                                 

                                                                                                  Adam Tomczyk
                                                                                                             Żabno 15.09.2014



środa, 30 kwietnia 2014

Podsumowanie projektu


Kochana ma Polsko, Ojczyzno jedyna, 
Twe dumne barwy, biało - czerwone,
żyję dla Ciebie ...




Uczę się Ciebie, Wolności
Uczę się Ciebie, Polsko
Uczę się Ciebie, Ojczyzno

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Zadanie OSTATNIE  dla zespołu redakcyjnego "Szkolnego Echa"
Finał projektu!

1. Zorganizujcie happening, który zaprezentujecie mieszkańcom miasta w Święto Trzeciego Maja.
2. Wybierzcie najważniejsze zapisy Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej i przygotujcie się do pięknego publicznego czytania.
3. Opracujcie scenariusz happeningu z podziałem na zadania:
    Konkurencje dla dzieci
    Konkurencje dla dorosłych
 4. Zaadaptujcie przestrzeń pod Dębem Wolności do potrzeb happeningu.
 5. Zaprojektujcie swój strój z akcentami patriotycznymi.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Zadanie na kwiecień dla klasy 1a


  • Przygotujcie się do quizu wiedzy o najważniejszych wydarzeniach ostatnich 25 lat w historii Polski
  • Wykorzystajcie materiały zgromadzone na naszym blogu
  • Podzielcie się zadaniami (tematami)


W quizie także z udziałem dorosłych wystartujecie 30 kwietnia (środa).

Powodzenia!
Zadanie specjalne dla redakcji "Szkolnego Echa"


  • Przygotujcie się do wizyty Pani Grażyny Staniszewskiej, które odbędzie się 9 kwietnia 2014 roku.
  • Opracujcie scenariusz spotkania.
  • Zaplanujcie przebieg wywiadu.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Zadanie na kwiecień

Zadanie dla zespołu redakcyjnego na kwiecień
Przygotujcie debatę  ( dyskusję) na temat równouprawnienia kobiet i mężczyzn zapisanego w Art.33 Konstytucji RP.
W tym celu zaplanujcie swój głos w dyskusji w odniesieniu do:
  • Płac mężczyzn i kobiet na tym samym stanowisku
  • Dostępu do wszystkich zawodów
  • Dostępu do kształcenia, dóbr kultury
  • Prawa do samorozwoju
  • Praw rodzica
  • Wieku emerytalnego
Postarajcie się zaprezentować różne racje i poglądy, a w podsumowaniu debaty osiągnąć porozumienie.
Waszą dyskusję obserwować będzie uczniowskie audytorium.

niedziela, 16 marca 2014

Zadanie na marzec

Zadanie na marzec dla klasy 1a - prezentacja prac 8 kwietnia (wtorek)
  1. Stwórzcie własną grę planszową, której motywem wiodącym będą wydarzenie roku 1989.
  2. Nadajcie jej tytuł.
  3. Wykorzystajcie informacje zamieszczone na stronie www.prezydent.pl w zakładce pt. Rok 1989.
Wskazówki:
  • Wykonajcie projekt: rozrysujcie i zaplanujcie liczbę pól
  • Ustalcie listę pytań i zadań 
  • Nanieście na pola zadania i pytania
  • Napiszcie instrukcję gry
  • Wykonajcie wszystkie dodatkowe materiały, np.pionki, kostka, gadżety, kartoniki z pytaniami, elementy zdobiące grę: figurki, symbole, grafikę, niespodzianki platstyczne
  • Możecie nadać grze formę przestrzennej makiety
Kryteria oceny:
  • estetyka wykonania  1-3 pkt
  • oryginalność formy graficzno- plastycznej 1-3 pkt
  • język i przejerzystość instrukcji 1-3 pkt
  • rożnorodność pytań i zadań precyzyjnie sformułowanych 1-3 pkt
  • ogólna ocena graczy 1- 5 pkt
Uwaga!
W tym zadaniu po raz pierwszy będziecie mieć wpływ na końcową ocenę  pracy, gdyż każda grupa wylosuje i oceni grę kolegów i koleżanek, po uprzednim sprawdzeniu, czy ich projekt gwarantuje świetną zabawę połączoną z edukacją.

Oceny:
  • 17-16 pkt - celująca
  • 15-13 pkt - bdb
  • 12-10 pkt - db
  • 9-7pkt - dst
  • 6- 5 pkt - dop


czwartek, 20 lutego 2014

Naprawdę warto...
przeczytać najnowsze dzieło Adama Tomczyka pt. Mój dom
w zakładce Prace projektu
Prosimy o pierwsze wrażenia czytelników w Komentarzach


sobota, 15 lutego 2014

Zadanie dla zespołu redakcyjnego gazetki na miesiąc luty.
1. Zapoznajcie się z publikacją pt. "1989 Koniec systemu" w ramach przygotowania do spotkań  z mieszkańcami Żabna, którzy zgodzili się opowiedzieć nam o tamtych wydarzeniach.
2. Przygotujcie scenariusz tych spotkań, a także listę pytań, które chcielibyście zadać gościom.
3. Opracujcie artykuł " Czy wiecie, że ..." w wersji elektronicznej będący zbiorem ciekawych informacji na temat roku 1989 w Polsce.
4. Zorganizujcie spotkania z zaproszonymi gośćmi i poprowadźcie je.
5. Opracujcie materiały zebrane w czasie sondy ulicznej i przygotujcie wersję gotową do publikacji w lokalnej prasie.

środa, 29 stycznia 2014

Zadanie na marzec dla klasy 1a- prezentacja prac 8 kwietnia ( wtorek)
1. Stwórzcie własną grę planszową, której motywem wiodącym będą wydarzenie roku 1989.
2.  Nadajcie jej tytuł.
3. Wykorzystajcie informacje zamieszczone na stronie www.prezydent.pl w zakładce pt. Rok 1989 .

Wskazówki:

  • Wykonajcie projekt: rozrysujcie i zaplanujcie liczbę pól
  • Ustalcie listę pytań i zadań 
  • Nanieście na pola zadania i pytania
  • Napiszcie instrukcję gry
  • Wykonajcie wszystkie dodatkowe materiały, np.pionki, kostka, gadżety, kartoniki z pytaniami, elementy zdobiące grę: figurki, symbole, grafikę, niespodzianki platstyczne
  • Możecie nadać grze formę przestrzennej makiety
Kryteria oceny:
> estetyka wykonania  1-3 pkt
> oryginalność formy graficzno- plastycznej 1-3 pkt
> język i przejerzystość instrukcji 1-3 pkt
> rożnorodność pytań i zadań precyzyjnie sformułowanych 1-3 pkt
> ogólna ocena graczy 1- 5 pkt

Uwaga!
  W tym zadaniu po raz pierwszy będziecie mieć wpływ na końcową ocenę  pracy, gdyż każda grupa wylosuje i oceni grę kolegów i koleżanek, po uprzednim sprawdzeniu, czy ich projekt gwarantuje świetną zabawę połączoną z edukacją.

Życzę powodzenia i doskonałych pomysłów!







Zadanie na luty dla klasy 1 a
1. Zapoznajcie się z treścia  Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej w artykułach od 68 do 73.
2. Przedyskutujcie w zespole, jak rozumiecie te zapisy.
3. Wykonajcie plakat  ( na dużym kartonie;  technika collage'u), który mógłby być obrazem, komentarzem, infografika do kolejnych punktów wskazanych artykułów.

Uwaga!
Technika collage'u pozwala łaczyć materiały o zróżnicowanej fakturze ( zdjęcia, wycinki gazet, własne rysunki, tkaniny, plastikowe elementy, czyli wszystko, co da się przykleić, przyczepić, przypiać).  Można też ozdabiać plakat tekstem drukowanym lub pisanym.
Życzę Wam świetnej zabawy!

Kryteria oceny plakatu:
Ciekawa kompozycja ( układ elementów) - 1-3 pkt
Czytelny i przyjrzysty  przekaz treści artykułów 1-3 pkt
Różnorodność użytych materiałów w spójnej koncepcji pracy1-3 pkt
Prezentacja na forum- 1-3 pkt

Oceny:
12-11 pkt celujaca
10-9 pkt bardzo dobra
 8-7 pkt dobra
 6- 5 pkt dostateczna
4-3  pkt dopuszczajaca

Prezentacja  w ostatnim tygodniu lutego.



poniedziałek, 13 stycznia 2014

Zadanie główne na styczeń dla zespołu redakcyjnego gazetki

1.Poszukajcie, w dostępnych Wam źródłach,  informacji  na temat żyjących jeszcze uczestników obrad Okrągłego Stołu.
2. Zdobądźcie  ich adresy e-mail lub adresy do tradycyjnej korespondencji.
3. Zredagujcie oficjalny list z prośbą o nawiązanie kontaktu i wyślijcie je do kilku osób.
4. Poprowadźcie profesjonalną korespondencję z dbałością o formę i treść, zachowanie etykiety korespondencji.

Zadanie główne na styczeń:

Opracujcie zbiór informacji (10) na temat najważniejszych wydarzeń z najnowszej historii Polski (25 lat wstecz) i przedstawcie je na osi czasu.

Zadania szczegółowe: 
Uczeń:
  1.   każdy uczeń - członek zespołu przygotowuje informację o dwóch wydarzeniach
  2.   każdy uczeń sporządza zwięzła notatkę na temat tych wydarzeń

Zespół:
  1.  opracujcie notatki  graficznie na kartce A4 z użyciem edytora tekstu
  2.   przygotujcie konstrukcję osi czasu (listewki, karton)
  3.  umieśćcie na przygotowanej wcześniej konstrukcji zgromadzony materiał
  4.  zaprezentujcie w ciekawy dla słuchacza sposób na forum klasy

Kryteria oceny osi czasu:
  •      Właściwe wyselekcjonowane najważniejsze informacje - 0-3 pkt
  •      Język informacji - zwięzły, spójny, poprawny, przystępny dla ucznia - 0-3 pkt
  •      Ciekawe opracowanie graficzne (kolorystyka, wyróżnienie, ciekawy układ graficzny, dodatkowe elementy- obrazki, naklejki, zdjęcia) 0-3 pkt


9 pkt- cel,  8-7 pkt – bdb,   6-5- db,  4-3- dst,   2-1- dop

Podsumowanie zadania, prezentacja i ocena nastąpi 28 stycznia (wtorek)

Start projektu

Projekt  edukacyjny pt. "Uczę się Ciebie,Wolności" jest odpowiedzią na ogłoszony przez Prezydenta RP konkurs "Młodzi dla wolności" w 25 rocznicę wkroczenia na drogę ku wolności i demokracji, którą będziemy obchodzić w czerwcu 2014 roku. 
Do projektu w naszej szkole przystąpiły dwa zespoły:
  • uczniowie klasy 1a pracujący w grupach
  • redaktorzy gazetki szkolnej "Szkolne Echo"
Uczestnicy projektu samodzielnie zmierzą się z najnowszą historią Polski, realizując w każdym miesiącu (od stycznia do maja) zaplanowane zadania.
Obydwa zespoły realizują własną ścieżkę projektu.
Uczniowie klasy pierwszej koncentrują się na samodzielnym docieraniu do informacji na zadany temat i przedstawieniu materiału w ciekawej formie ( m.in.oś czasu, plakat, collage, grafika).
Redaktorzy gazetki będą doskonalić formy dziennikarskie ( wywiad, list oficjalny, sonda uliczna, notatka, artykuł prasowy). Zorganizują również debatę i happening.
Wspólnym dla grup przedsięwzięciem będzie udział i organizacja quizu, w którym będą rywalizować z dorosłymi, przedstawicielami instytucji lokalnych.
Sprzymierzeńcami projektu, którzy będą z nami współpracować lub wspierać, są:
  • Gminne Centrum Kultury w Żabnie
  • Biblioteka Publiczna w Żabnie
  • Burmistrz Miasta i Gminy Żabno
  • Adam Tomczyk- twórca 
  • "Gazeta Żabnieńska"
Wszystkie zmagania uczestników oraz ich wytwory będą rejestrowane na stworzonym na potrzeby projektu blogu: uczesiewolnosci.blogspot.com

Projekt koordynują i monitorują jego autorki: 
  • Bogusława Warzecha, 
  • Katarzyna Węgrzyn, 
a opiekę techniczną  nad blogiem sprawuje 
  • Andrzej Prząda.


środa, 8 stycznia 2014

Zadanie pierwsze:

Wydarzenia z 25 lat najnowszej historii

  •  Akcesja do Unii Europejskiej
  •   Obrady Okrągłego Stołu
  •   Pierwsze wolne wybory parlamentarne po Okrągłym Stole
  •   Powołanie Rzecznik Praw Obywatelskich
  •   Powołanie Trybunału Konstytucyjnego
  •   Wolne wybory prezydenckie
  •   Strefa Schengen
  •   Wyprowadzenie z Polski wojsk radzieckich
  •   Powstanie organów samorządu terytorialnego
  •   Uchwalenie Konstytucji RP
  •   Wejście do NATO

Opracowując powyższe wydarzenia należy wskazać korzyści z nich wynikające dla zwykłego obywatela, narodu,  dla rangi Rzeczpospolitej jako państwa demokratycznego w Europie. Pamiętajcie o chronologicznym układzie.